źródło |
Zwiedzanie nowego miejsca zazwyczaj zaczynam od mapy, najchętniej papierowej. Jako geograf z pierwszego wykształcenia mam swoje przyzwyczajenia. Pierwszą rzeczą jaką muszę znaleźć po wyjściu z pociągu lub innego środka transportu jest… północ. Kiedy wiem już, gdzie szczytuje słońce, kiedy wiem czy ulica, którą idę jest zorientowana w osi północ-południe czy może bardziej wschód-zachód, mogę ruszać w drogę. Obraz z mapy i obraz przed moimi oczami łączą się w całość, poruszanie po nowym miejscu staje się łatwiejsze.
Kiedy ruszam na wakacje, zawsze wiem, co w danym miejscu chcę zobaczyć. Kupuję przewodnik, szperam w internecie, odwiedzam punkty informacji turystycznej. To przyzwyczajenie odziedziczyłam po mamie, która każdy, nawet najmniejszy wyjazd, potrafi przekształcić w wielką wyprawę. Zawsze, ale to zawsze wie, co chce zobaczyć, interesuje ją każdy szczegół i każda lokalna historyjka. Bardzo lubię z nią podróżować, dzięki jej determinacji do poznawania nowych miejsc, zawsze mam co wspominać. Leżenie na plaży to nie zajęcie dla niej, jeśli jedzie nad morze, to rowerem wzdłuż wybrzeża. Jeśli jedzie w góry, to nie po to, by paradować po dolinach, w górach trekking ma trwać przynajmniej 12 godzin. I choć nie raz w myślach nazywałam ją urlopowym terrorystą, choć nie raz musiałam wykłócać się o przerwę na jedzenie lub o godzinę dłuższy sen, chętnie zabrałabym ją do Nowego Jorku. Z mamą, na pewno zobaczyłabym więcej, niż z kimkolwiek innym.
Nowy Jork to moje wciąż niezrealizowane, turystyczne marzenie. Wieloletnia konsumpcja zakochanej w tym mieście popkultury sprawiła, że i ja zapragnęłam tam pojechać i wiem, że to mi się kiedyś uda. Musi, przecież marzenia są po to, żeby je spełniać. Jednak ta podróż będzie inna. Nie zacznie się tylko od mapy i przewodnika. Zanim zdobędę środki na tę podróż, zwiedzam Nowy Jork wirtualnie. Podziwiam miasto w Sex and the city i Plotkarze. Zwierzam z blogerkami, które mieszkają lub bywają w NYC, oglądam filmy i czytam książki, który akcja dzieje się w tej ogromnej betonowej dżungli. No i gotuję zupę!
Zupa z bobu „A LA MANHATTAN”, to druga propozycja z książki „Zupy Świata”, którą wypróbowałam (pierwsza była zupa z kalarepy). Czas na jej przygotowanie jest idealny. Młoda włoszczyzna, świeży bób, zielony groszek i garść kopru to gwarancja sukcesu. Zimą nie będzie już smakowała tak dobrze. Cała sztuka polega na tym, żeby nie rozgotować bobu i groszku, strączki muszą(!) pozostać jędrne i soczyście zielone. Niestety ta sztuczka nie uda się, jeśli użyjemy mrożonek. Zupę „A LA MANHATTAN” poddałam oczywiście niezbędnym modyfikacjom, efekt podobnie jak przy zupie z kalarepy, jest bardzo satysfakcjonujący.
SKŁADNIKI:
500 g świeżego bobu
garść strąków zielonego groszku
3 małe, młode marchewki
2 młode pietruszki wraz z nacią
mały, młody seler wraz z nacią
kilka pieczarek
1/2 szklanki kaszy lub ryżu
(u mnie mix kaszy jaglanej i czerwonej komosy ryżowej)
łyżka dobrego ketchupu
pęczek koperku
majeranek
curry
słodka papryka
mielona kolendra
sól, świeżo mielony pieprz
olej do smażenia
Bób gotujemy na parze 10 minut. Pieczarki obieramy i drobno kroimy. W garnku z grubym dnem rozgrzewamy odrobinę oleju, wrzucamy pieczarki i smażymy, aż się zarumienią. Marchewkę, pietruszkę i selera obieramy, kroimy drobno i dorzucamy do pieczarek. Całość smażymy chwilę, następnie zalewamy wodą. Do zupy dodajemy kaszę, nać pietruszki i selera (w całości), gotujemy, aż warzywa zmiękną. Kiedy zupa się gotuje, obieramy bób i wyłuskujemy groszek. Wyciągamy zieleninę, zupę przyprawiamy, bób i groszek dorzucamy kilka minut przed końcem gotowania. Podajemy z dużą ilością świeżego kopru.
3 komentarze
Nazwa w mig skojarzyła mi się z amerykańskim bombowym projektem 😛
Bób u co poniektórych też może powodować wybuchy 🙂
Ciekawy wpis.
Pozdrawiam 🙂
nutkaciszy.blogspot.com
truskawkowa-fiesta.blogspot.com