Na co dzień mieszkam w dużym mieście, więc wakacje lubię spędzać blisko natury. W tym roku padło na Bieszczady. Postanowiliśmy podróżować ekologicznie i poruszaliśmy się wyłącznie środkami komunikacji publicznej. Z roku na rok jest z nią jednak coraz gorzej. Dystans ok. 680 km w drodze powrotnej pokonaliśmy w 20 godzin. Z Ustrzyk Górnych, gdzie mieliśmy ostatni nocleg, odjeżdża tylko jeden autobus do Rzeszowa na dobę. Na pociąg czekaliśmy ponad 2 godziny, na trasie pociągu ukradziono trakcję, pociąg miał opóźnienie, uciekła nam przesiadka…itd. Ze smutkiem stwierdzam, że chyba bez samochodu nie da się podróżować po niektórych zakątkach Polski. Szkoda, bo zdecydowanie wolę poruszać się po torach niż drogą.
Tak się też złożyło, że jedną noc spędziliśmy w dwugwiazdkowym hotelu. Nocleg szukany na ostatnią chwilę, więc nie było innego wyjścia. W cenę wliczone było śniadanie. Z przykrością muszę stwierdzić, że weganin miałby tam do zjedzenia chleb z dżemem i jabłko. Standardowo, jako główny element posiłku podane zostały parówki i jajecznica. Ja znalazłam dla siebie jakiś jogurt i twarożek ze szczypiorkiem, jednak po hotelu tej klasy spodziewałam się większej fantazji. A już na pewno mniejszego przywiązania do stereotypów. Wiem, że każdemu nie można dogodzić, ale przecież nie wszyscy jedzą na śniadanie parówki i jajecznicę. Zapewne osoby stosujące diety czy mające problemy z cholesterolem również się z tym zgodzą.
Żeby nie było, że tylko marudzę, pokażę Wam co fajnego znalazłam w Bieszczadach. Przede wszystkim pozytywnie zaskoczyła mnie ilość kolektorów słonecznych na dachach prywatnych domów, hoteli i basenów. Cieszę się, że ludzie którzy tam żyją, dbają o resztki czystego środowiska. Najbardziej jednak zdziwiona byłam małym panelem zasilającym pastucha, który oddzielał pasące się tam owce od drogi. W pobliskiej bacówce zakupiłam też pyszne, ekologiczne sery.
A już najwspanialsze były piękne widoki, czyste powietrze, dzika przyroda i brak cywilizacji.