Środa- czwarty dzień eksperymentu upłyną nam pod znakiem żywności. Naszym pierwszym zadaniem było obliczenie żywieniowego śladu węglowego za pomocą kalkulatora. Nie jest to idealne narzędzie, przystosowano je bowiem na potrzeby mieszkańców Wielkiej Brytanii, daje jednak jakiś pogląd na wpływ naszych codziennych wyborów na środowisko.
Zielona, your personal carbon emission from food is 1400.6 kg per year.
This is broken down as follows:
Carbon from beef: 0 kg per year
Carbon from chicken: 0 kg per year
Carbon from milk: 0.1 kg per year
Carbon from cheese: 0 kg per year
Carbon from apples: 54.8 kg per year
Carbon from bananas: 191.1 kg per year
Carbon from potatoes: 49.4 kg per year
Carbon from carrots: 171.5 kg per year
Carbon from beans: 283.5 kg per year
Carbon from bread: 589.6 kg per year
Carbon from rice: 60.5 kg per year
Według kalkulatora największy wpływ na mój żywieniowy ślad węglowy mają egzotyczne owoce, chleb (to głównie zasługa niemęża) i fasola w puszcze (tak, czasem zdarza mi się taką kupić). Moje życie bez pomarańczy i bananów byłoby bardzo smutne. Z bananów mogę się jeszcze rozgrzeszyć, zazwyczaj kupuję przecenione banany w warzywniaku. Są prawie całe czarne, bosko słodkie, kosztują niecałe 2 zł za kilogram i gdyby nie ja, pewnie niebawem trafiłby na śmietnik. Od pomarańczy jestem ciężko uzależniona, podobnie jak od kokosa w każdej postaci. Może powinnam przeprowadzić się do jakieś ciepłej, kokosowej krainy? Ciekawe tylko, czy mają tam polskie buraki i kapustę kiszoną 😀
Przyjrzałam się reszcie produktów które kupuję. Zanotowała duże ilości migdałów, czasem jakiś ananas lub mango, trochę ryżu, kilka cytryn w miesiącu. Od czasu do czasu nerkowce, kakao lub coś z kategorii super foods. Wszystko pochodzi z daleka. Czy mogłabym żyć bez tych produktów? Pewnie tak, ale co to byłoby za życie:) Przyszło mi jednak do głowy kilka pomysłów (szczególnie jeśli chodzi o super foods). Np. chia seeds (nasiona szałwii hiszpańskiej), są to nasiona jednorocznej rośliny, którą uprawia się głównie w Ameryce Południowej (moje nasiona pochodzą z Meksyku). Właściwości odżywcze chia można by porównać do naszego siemienia lnianego, są jednak mniejsze, trochę inne w smaku, nadają się do produkcji wielu ciekawych deserów. A gdyby tak poświęcić kilka ziarenek i spróbować wyhodować własna szałwię hiszpańską? Nie nastawiam się na duże plony, ale z czystej ciekawości wpakowałam kilka chia seeds do pojemnika z ziemią. Podobny eksperyment można przeprowadzić z jagodami goji. Są popularne, właściwościami odżywczymi nie odbiegają pewnie od naszych polskich jagód, ale można je przynajmniej kupić suszone nawet w środku zimy (niestety pochodzą głównie z Chin). Wiecie, że można je uprawiać również w Polsce? Jeśli komuś bardzo zależy na tych czerwonych jagódkach, to proponuję zakupić sadzonkę w internecie lub namoczyć w wodzie kilka jagód, wyłuskać nasionka i wysiać (moje wykiełkowały dość obficie). Pamiętajmy jednak, że zarówno chia jak i jagody goji nie są gatunkami spotykanymi w naszej strefie klimatycznej, nie popieram wprowadzania do środowiska takich gatunków, więc apeluję, żeby uprawiać je w pojemnikach i nie dopuszczać do niekontrolowanego rozprzestrzeniania się.
Pijacze zielonych koktajli wiedzą zapewne, że w sieci można kupić tzw. green powder. Są to ususzone i sproszkowane rośliny (najczęściej spirulina, chlorella, zbożowa trawka). Dostępne na polskim rynku proszki najczęściej pochodzą z zagranicy. Ale jest na to sposób (na ten pomysł nie wpadłam sama, dostałam go w jednej z wielu wiadomości wypełnianych po brzegi pomysłami jakimi zasypuje mnie Aga, za co z tego miejsca jeszcze raz dziękuje). Żeby mieć czym urozmaicać zimowe greenn smoothie, wystarczy latem pozbierać zielone jadalne liście, ususzyć i zmielić na proszek. Może to być nie tylko zbożowa trawka, ale też pokrzywa, mniszek lekarski czy liście buraka (po pełną listę zapraszam TU, polecam też Chwasty an stół). Nie dość, że za darmo, to jeszcze lokalnie:)
Drugim zadaniem wyznaczonym uczestnikom w przewodniku było zapoznanie się z różnicami pomiędzy żywnością ekologiczną, lokalną i zrównoważona. Wszystkie informacje można znaleźć na ekonsument.pl.W wielki skrócie pokażę Wam najważniejszą różnicę w formie obrazkowej:
To co widać na nożu, to wosk zdrapany z 4 cm2 jabłka. Niestety nie udało mi się zmyć tej warstewki ani wodą z sodą oczyszczoną, ani poprzez szorowanie jabłka ostrą stroną gąbki przy udziale gorącej wody. Niestety musiałam jabłko obrać, straciłam więc błonnik i witaminy zawarte w skórce i wytworzyłam niepotrzebny odpad. I to nie jest jabłko z marketu, kupiłam w osiedlowym warzywniaku. Niecierpliwie czekam na pierwsze kooperatywne ekojabłka.
W przewodniku zachęcano nas również do:
- zakupu produktów lokalnych (zaliczone, we wtorek robimy zakupy w kooperatywie),
- diety wegetariańskiej (zaliczone, ja jestem już prawie weganką, niemąż od początku tygodnia próbuje swoich sił w wegetarianizmie).
Na obiad tego dnia był więc pyszny wege barszcz ukraiński z ekoburaczkami i ekomarchewką.
Przy okazji kuchennych tematów polecam Wam lekturę mojego wcześniejszego poradnika Jak uczynić kuchnię miejscem bardziej ekologicznym, ja tym czasem oddalam się w celu zmajstrowania cieciorkowego pasztetu, żeby mi niemąż z głodu nie padł 🙂
1 Comment
Ojoj, to jabłko mną potelepało. Ja w Krakowie to tylko kleparz, tylko stary i tylko od zaufanych starych sprawdzonych sprzedawców. Najlepsze jabłka, małe, nawet z czymś lekko obitym czy czarnym na skórce. Ale prawda …. czasem kupując coś nawet na targach, myślę czy to nie podmieniony produkt robiony na masową skalę w warunkach pełnych pestycydów, syfów, czy też szpikowanych innymi dziwactwami 🙁